niedziela, 10 grudnia 2017

Z wiarą w Nowy Rok:)

Myślałam, że jeszcze w tym roku uda mi się z kolejnym transferem, ale mój organizm miał zdecydowanie inne plany.  Najpierw krwawienie w cyklu po in-vitro trwało aż 16 dni. Już zaczełam się martwić, ale chyba po prostu tak zareagowałam na te wszystkie hormony. Wzwiązku z tym mój następny cykl rozpoczął się z dwutygodniowym opóźnieniem. Nie zdążyłabym z tym wszystkim do świąt, bo w Klinice trwa od 22 grudnia do 7 stycznia przerwa świąteczna. Zresztą jadę na Święta do Polski, więc sprawa sama się rozwiązała. Nie żałuję nawet bardzo,  bo jak przypomnę sobie cały ten stres tych dwóch dłuuuuugich tygodni oczekiwania na betę, to cieszę się trochę, że nie przypadnie to na ten świąteczny czas. Będą miała szansę chociaż troche się zresetować, chociaż głowy od tego wszystkiego uwolnić do końca się nie da. Przy kolejnym transferze te nerwy będą o wiele większe. Już siłą rzeczy nie będę taką optymiską, ale wiarę ciagle mam. Chcę być mamą i liczę, że to się w końcu spełni. Wcześniej czy później...

Chociaż czasem zastanawiam się, czy gdyby nie dane było nam mieć dziecka, to czy potrafiłabym pogodzić się z tym. Czasami nawet wydaje mi się, że tak... Chyba potrafię/ potrafiłabym/ tak w pełni cieszyć się z tego, co mam. Wspaniałego męża, cudowną rodzinę i w miarę satysfakcjonującą pracę...
Dziękuję za to, co mam i liczę na szczęśliwszy przyszły rok...Może się spełni?:)

Cuda przecież się zdarzają:)

poniedziałek, 6 listopada 2017

Nie tym razem...

Wczorajsza beta spadła do 5. Nie zdziwiłam się nawet. Wiedziałam, że tak będzie, bo krwawienie rozkręciło się na maksa, nie pozostawiając złudzeń.
Oprócz smutku czuję teraz też rozdzaj złości, że nawet przez chwilę nie dane mi było ucieszyć się z mimo wszystko pozytywnej bety i bladych dwóch kresek na teście. Moich pierwszych. Nie przyniosły one radości, a wywołały raczej smutek, bo były tak naprawdę pożegnaniem.
Mogłam sobie i innym wmawiać wcześniej, że jestem przygotowana na każdy scenariusz - ten zły i dobry. No ale guzik prawda. Nie da się na to przygotować. Teraz trzeba jakoś zebrać się w sobie i stanąć do kolejnej walki. Jeszcze czekają na mnie dwa Maluchy i to budzi nową nadzieję i wiarę.

Cały czas jednak dręczy mnie pytanie, co poszło nie tak. Już 6 dni po transferze pojawiły się pierwsze plamnienia. Trwało to aż 3 dni, by z każdym dniem rozkręcać się coraz bardziej. Mimo to w 6 dniu tych krwawien beta wyniosła 30. Nie rozumiem tego. Nawet progesteron ( utrogestan) przyjmowany 3x2 nic nie zmienił. Teraz zastanawiam się, czy może to była za mała dawka dla mnie? Wiem, że teraz takie gdybanie, ale nadal to przeżywam i chyba musi minąć trochę czasu, żebym przeszła z tym wszystkim do porządku dzienniego.

Ten cykl na pewno odpuszczam, ale mam nadzieję, że ten grudniowy będzie dla mnie szczęśliwy.

Dziewczyny! Dziękuję za trzymanie kciuków i wsparcie. To naprawdę pomaga. DZIĘKUJĘ!

czwartek, 2 listopada 2017

Nie wiem

Nie wiem, co dziś napisać. Może to, że od soboty chodzę i ryczę. Właśnie wtedy pojawiły się mocne bóle brzucha i plamienie. Jeszcze wierzyłam. Do wczoraj, gdy zaczeło to wyglądać na regularny okres. Nie chciałam dziś nawet jechać na to badanie krwi, bo myślałam, że to nie ma sensu. Jest miesiączka, nie ma ciąży. Proste równanie. No ale pojechałam, namówiona przez męża, który wierzy do końca. No i okazało się, że test pozytywny. Wartość 30. Nie wiem co o tym myśleć. Nie potrafię się jeszcze cieszyć. To jest takie nierzeczywiste. Wartość tak niska i jeszcze krwawienie? Muszę wznieść się na wyżyny pozytywnego myślenia. Nie jest łatwo....Czas pokaże.

poniedziałek, 23 października 2017

Transfer

W końcu doczekałam się tego momentu i w sobotę odbył się transfer:)

Cały tydzień byłam w lekkim stresie, bo nie miałam żadnych informacji o tym, co dalej dzieje się z zarodkami. Wyszłam jednak z założenia, że brak wiadomości, to dobra wiadomość. W sobotę rano, dwie godziny przed umówionym transferem, przeżyłam chwile grozy, gdy zobaczyłam, że dzwonią z kliniki. Serce podeszło mi już do gardła, bo oczywiście pierwszą moją myślą było to, że dzwonią pewnie po to, żeby odwołać transfer. Jednak to był fałszywy alarm:) Pani embriolog chciała się upewnić, czy może zamrozić jeszcze przed naszym przybyciem dwie pięknie rozwinięte blastocysty. Nie chciała nic robic bez naszego potwierdzenia. Wtedy się właśnie dowiedziałam, że 3 zarodki pięknie rokują:) Dwa poszły na zimowisko, a trzeci mam nadzieję, ze teraz mości sobie gniazdko w moim brzuchu na  kolejne 9 miesięcy:) Według pani embriolog blastocysta była idealna. Okresliła ją mianem ,,książkowej,,:) Co tu dużo pisać. Piękna jest po prostu:) Oczywiście nadzieja tym rozbudzona została bardzo. Aż się boję myśleć co będzie w razie niepowodzenia. Dlatego staram się jak najmniej nad tym zastanawiać:) Wierzę w swojego Bąbelka, tak mocno, jak to możliwe. Testuję 2 listopada i mam nadzieję, że do tego dnia jakoś dotrwam w dobrym nastroju.

Musiałam już wrócić do pracy niestety. Tutaj niezbyt chętni są na dawanie zwolnień na ten czas po transferze. Lekarze wychodzą tu z założenia, że jak ma się udać, to uda się bez względu na to, czy spędza się ten czas na sofie, czy na pracy fizycznej. Lista tego, co jest zabronione, jest naprawdę krótka 1. nie pić alkoholu 2. nie palić papierosów 3. nie mieć badań rentgenowskich. I to tyle. Poza
tym można normalnie funkcjonować - współżyć, -uprawiać sport, -chodzić na saune, -farbować włosy, podnosić ciężkie rzeczy, pić kawę i herbatę...Trochę trudno mi zrozumieć dlaczego zalecenia lekarzy polskich i niemieckich tak bardzo różnią się od siebie. Ja staram się wypracować jakiś kompromis. Wolę dmuchać na zimnie niż potem zastanawiać się czy zrobiłam coś, co mogło zaszkodzić Maluchowi. Niestety w pracy nie uniknę podnoszenia i dzwigania cięższych rzeczy. Staram się nie forsować, ale nie zawsze mi się to udaje:( Postanowiłam jednak nie świrować. Wierzę, że będzie dobrze...

Mam dwa maluchy na zimowisku i cieszę się z tego bardzo. Dla mnie jest idealnie. Niech tylko ta dobra passa trwa...


wtorek, 17 października 2017

Jak było:)

Długo mnie tutaj nie było. Zdarzyły się w życiu mojej rodziny rzeczy tak straszne, że nie miałam ochoty ani sił na nic. Już jest trochę lepiej, ale pojawiła się rana, która nie zagoi się już nigdy. Zastanawiałam się nawet czy w związku z tym nie przesunąć jeszcze naszych starań, ale zdecydowaliśmy w końcu wystartować. Życie w ostatnich tygodniach nauczyło mnie jednego. Nie ma rzeczy niemożliwych. Zdarzyć się może dosłownie wszystko. Zarówno coś złego, jak i dobrego. Często nie mamy na to po prostu wpływu. Z tą myślą zaczeliśmy nasza procedurę. Będzie to, co przyniesie nam los.

Pierwszy zastrzyk, bardzo delikatnie :) wkuł mąż w mój brzuch 3 pażdziernika. Ja raczej nie przepadam za strzykawkami. Przez ten kilkanaście dni nawet za bardzo nie miałam ochoty na to patrzec. Zazwyczaj wtedy odwracałam wzrok. Pomagało :) Pierwsze USG w 8 dniu cyklu pokazało 7 pecherzyków. Byłam umiarkowanie zadowolona. Liczyłam, że trochę mocniej zareaguje na stymulację, ale okazało się że mój prawy jajnik nie ma za bardzo ochoty współpracować. Udało mu się w tym czasie wyprodukować tylko dwa małe jajeczka. Martwiło mnie to trochę. Zresztą on chyba zawsze był taki leniwy, bo bardzo rzadko czuję, że on pracuje. Zazwyczaj mocniej i częściej odzywa się ten lewy. Chyba już tak moja uroda. Za dwa dni kolejna kotrola, podczas której okazało się, że z tych 6 jajeczek, 4 wybiły sie na prowadzenie i są wyraźnie większe od pozostałych. Wtedy to poczułam już dość mocny stres. Martwiłam się, że tylko 4 pęcherzyki są obiecujące. Bałam się okropnie, że co będzie, jak będa niedojrzałe albo  jak nie będą chciały się zapłodnić. Zdenerwowanie było, chociaż tłumaczyłam sama sobie, że 4 to i tak dobrze. Najważniejsza jest jakość przecież:) Bałam się teraz o te 4. Modliłam się, żeby bezpiecznie dotrwały do punkcji.

Punkcja odbyła się wczoraj!

Stres przed oczywiście był, ale okazało się że zupełnie niepotrzebnie. Wszyscy byli bardzo mili, czułam się w pełni zaopiekowana. Po 3 sekundach, jak podano narkozę już smacznie spałam:) Obudziłam się z lekkim bólem brzucha, szumem w głowie i mężem obok. Z tego ostatniego najbardziej się ucieszyłam :) Okazało się, że pobrano 6 jajeczek. Wynik nie powala, ale ja byłam dobrej myśli. Raczej z uśmiechem i ogromną nadzieją wychodziłam 2 godziny póżniej z Kliniki.
Dzisiaj rano miałam otrzymać informację, ile mamy zapłodnionych jajeczek. Trudno mi było zasnąć w nocy z tych nerwów, ale wierzyłam mocno, że uda się przynajmniej z połową. 

No i się udało!!!!

Zapłodniły się wszystkie. Byłam w dużym szoku. Nie marzyłam nawet o tym. Radość na razie mnie rozpiera i wierzę naprawdę, że będzie dobrze.

Zdecydowaliśmy się na to, żeby Maluchy wykształciły się do stadium Blastocysty. Transfer w sobotę. Już nie mogę się doczekać! Już tak bardzo chciałabym mieć jednego Bąbelka przy sobie! Trochę smuci mnie to, że tak nie jest, ale to jeszcze kilka dni. Jakoś wytrzymam. Najwazniejsze, żeby Maluchy z nami zostały i dzielnie się dzieliły. Wierzę w nie mocno!

Unoszę się na fali nadziei i radości i wierzę, w szczęśliwy koniec mojej niepłodnościowej historii. Strach oczywiście pojawia się często, ale staram się go w sobie tłumic. Musi w końcu i dla nas zaświecić słońce.

Po punkcji czuję się średnio. Mam trochę wzdęty brzuch, który czasem pobolewa. Na razie biorę tabletki przeciwbólowe, dużo piję i leniuchuje. Mam zwolnienie do soboty, także wykorzystuje ten czas na pełen relaks. Oby do wekkendu.

Trzymajcie kciuki!

czwartek, 3 sierpnia 2017

Plan

Zbieram się do tego posta już od dawna, ale jakoś brak mi weny. Wakacje, upały, sezon urlopowy mnie jakoś rozleniwiły. Z niecierpliwością oczekuję jesieni, bo to wtedy ruszmy do akcji. Wszystko już wiem:)

Rezonans miałam z trzy tygodnie temu. Badanie przebiegło w miarę szybko i bezproblemowo. Wyniki tez były od razu. Oczywiście w mojej głowie wyrósł sobie ,, piękny,, mikrogruczolak. To on jest sprawca tego, że moja prolaktyna tak wariuje. Trochę zdenerwowała mnie ta informacja. Zaraz pojawiła się myśl,  ,, co?  jeszcze to na dokładkę?!,,. No ale po ostudzeniu emocji, mogę stwierdzić, że lepiej jest wiedzieć, niż tkwić w niepewności. Przynajmniej wiadomo jak do tego podejść. Już za dwa dni otrzymałam od mojego lekarza rezeptę na lek Cabergolin 0,5 mg. Co mnie zdziwiło to tylko zalecenie, że na początek tylko po pół tabletki dwa razy w tygodniu. Dawka raczej znikoma, ale mam nadzieję, że zadziała tak jak trzeba. Na szczęście nie mam żadnych nieprzyjemnych skutków ubocznych, co nie jest takie jednoznaczne, przy stosowaniu leków działających na przysadkę mózgową. Jestem dobrej myśli, a już za trzy tygodnie mam kontrolę prolaktyny, także okaże się co i jak.
Otrzymując tą diagonozę i receptę byłam pewna, że z In vitro na kilka kolejnych miesięcy muszę sobie dać spokój. Myślałam, że trzeba najpierw ten hormon unormować, żeby można było o czymś konkretniejszym mysleć.  No i się zdziwiałam....

Dwa dni póżniej otrzymałam grubą kopertę z kliniki, a w niej recepty, cały plan przyjmowania leków, wszystkie potrzebne dokumenty. Byłam w lekkim szoku, nie powiem. Zszokowało mnie to, że to już...Jak chcę to mogę przystępować do procedury już  zaraz. Czekam na tylko na okres, wykonuje telefon do mojej pani doktor, od drugiego dnia cyklu zaczynam klucie w brzuch ...i wszystko się zaczyna. Moją pierwszą reakcją były łzy...Poczyłam się trochę przedmiotowo potraktowana. Liczyłam jeszcze na jakieś spotkanie z doktor, szczegółową rozmowę na temat tego, co robimy i dlaczego, a dostałam suchy plan. Co prawda, jest w nim wszystko wyszczególnione. Opisane krok po kroku. Nie mam w sumie zadnych pytań... no ale dziwny niesmak i zmieszanie pozostało.

Za daleko jednak już zaszłam, żeby teraz zbaczać z tej ścieżki:) Mimo wielu obaw, chcę zaufać mojej pani doktor i spróbować. Niestety sierpień, ze wzgledu na to, że ja i mąż będziemy pracować na inne zmiany i trudno byłoby dopasować do tego wizyty w klinice, musieliśmy sobie odpuścić. Długo myśleliśmy nad wrześniem. W jego drugim tygodniu zaczynamy długo wyczekiwany urlop. Planowaliśmy go od roku. Chcemy udac się gdzieś daleko, spędzić razem czas, zresetować się po prostu. Ja byłam w stanie z tego zrezygnować, bo podekscytowała mnie myśl, że w końcu mamy zielone światło i nie trzeba na nic już czekać. W końcu można zrobić ten konkretny krok w stronę upragnionego maleństwa. Tylko mój mąż....Ehhh:) Za jego namową( on musi się jeszcze nastroić) hehe, zdecydowaliśmy się na PAŻDZIERNIK. To ten miesiąc. Oby była dla nas szcześliwy:)

Rezepty już są. Za tydzień wykupujemy leki i czekamy jeszcze te dwa miesiące. Zaczynam  Gonalem dawką 150, od 7  dnia cyklu dołącza Cetrotide 0,25 mg, a od 8 Ovitrelle. Na razie czuję się z tym z wszystkim trochę niepewnie. Boję się że coś zrobię nie tak, coś pomylę, żle zrobię zastrzyk... Na szczęście mam jeszcze dwa miesiące by dokładnie zaznajomić się z tym wszystkim...

Rozpisałam się. Wiem. Nie wiem czy ktoś dotrwał do końca:)  No a to tylko praktycznie suche informacje. To, co się dzieje w mojej głowie, to już inna historia:) Mam nadzieję, że zbiorę się w najbliższym czasie, by jakoś to zebrać w całość i opisać
. Trzymajcie za mnie kciuki:):):)

wtorek, 13 czerwca 2017

Trzeba czekać....

To o czym pisałam w ostatnim poście, jednak nie zawsze mi się udaje. Zwłaszcza teraz, gdy liczyłam na to, że wszystko przyśpieszy, zacznie się coś w końcu pozytywnego dziać. Niestety znów musze czekać. Znów mijaja kolejne dni, a nie ma żadnych pozytywnych zwrotów akcji. To wszystko przez tą nieszczęsną prolaktyne. Jest niestety tak, że musi być znaleziony powód jej podwyższonego stanu. Nie ominie mnie więc prześwietlenie głowy. No a, że normalną koleją rzeczy jest to, że trzeba na takie badanie swoje odczekać, więc czekam...Juz drugi miesiąc zresztą. Badanie mam 14 lipca dopiero. Ono pewnie roztrzygnie co dalej robimy. Już w Polsce często - gęsto ta prolaktyna była mocno podwyższona. Dostawałam Bromegeron. Na chwilę był spokój, ale potem znów wracałam do punktu wyjścia. Żaden lekarz nawet nie zająknął się o tym, żeby bliżej przyjrzeć sie tej sprawie. Jakaś przyczyna musi w końcu byc. Oby tylko za bardzo nie opózniła ona rozpoczęcia procedury. Tak bardzo chciałabym juz zacząć. Myslę o tym ciagle i to czekanie mnie dołuje trochę. Cały czas sobie powtarzam, że będzie dobrze:) To mi jakoś pomaga przetrwać.

piątek, 2 czerwca 2017

Jak ,,ugryźć,, niepłodność

Zastanawiam się od dawna nad tym, jak podejść do tematu mojej niepłodności, in -vitro, wszystkich spraw z tym związanych. Nigdy nie chciałam, żeby ten temat dominował w moim życiu. Nigdy kurczowo nie trzymałam się kalendarzyka, nie wyliczałam dni, kiedy powinam kochac się z meżem, a kiedy nie, bo i tak nic z tego nie będzie. Starałam sie przede wszystkim nie świrować, wychodząc z założenia, że jak cos ma się wydarzyć, to i tak się wydarzy. Byłam nad wyraz cierpliwa.
 Pewnie to, jak ktoś podchodzi do tego tematu, wynika w dużym stopniu z jego charakteru. Ja zaliczam się raczej do osób, które nie muszą mieć coś ,,zaraz, już, natychmiast,,! Wolę poczekać, popracować nad tym , wierząc, że cel, pózniej bo póżniej, ale zostanie osiągnięty.

Bardzo pragnę być mamą, marzę o tym, tylko nie chcę, żeby to niezrealizowane pragnienie, przysłoniło mi reszte swiata. Te wiele lat nauczyło mnie, że można zyc bez dziecka. To życie może nie jest takie, jakie sobie wymarzyłam, nie moge powiedzieć, że jestem w pełni szczęsliwa. Moge za to powiedziec, że życie momentami jest piękne. Z tych chwil chcę czerpać siłę. Wierzę w szczęsliwe zakonczenie. To dzięki tej wierze, chce mi się rano wstać z łóżka. Wierzę i dlatego nie zalewam się co miesiąc łzami rozczarowania i bezsilności, nie odwracam wzroku od dzieci, nie patrzę z zazdrością na kobiety z brzuszkami( no może trochę), rozpływam się z zachwytu nad moją kilkumiesięczną siostrzenicą. Wierzę, że kiedyś mój czas też nadejdzie....

Nie chcę by moje wszystkie myśli, pragnienia, marzenia były ukierunkowane na jedno. Bo jeżeli się nie uda? To co wtedy?

Dlatego moje podejście do in-vitro i do całego leczenia jest właśnie takie. Nie wiem czy to źle czy dobrze. Tak po prostu jest. Nie czytam o tym ciągle, nie śledzę forów, nie zamawiam książek i czasopism o tej tematyce. Uważam, ze przesada też nie jest dobra. Czasem im bardziej się staramy, to tym bardziej nam nie wychodzi. Trzeba czasem po prostu zluzować. Zaufać lekarzom, sile natury, nauki czy po prostu przeznaczeniu. Pewnych rzeczy nie przeskoczymy. Oczywiście trzeba walczyć. Determinacja i wiara w zwycięstwo to połowa sukcesu. Tylko trzeba pamiętać też o tym, żeby ta walka nie stała się jedynym sensem naszego życia.

niedziela, 14 maja 2017

W oczekiwaniu

Wiem, że z moją regularnością blogowych wpisów jest gorzej niź żle:( czas tak szybko ucieka, że nawet nie zauważyłam, że od ostatniego wpisu juz dwa miesiące mineły. Dla mnie to była chwila:)

Z jednej strony to było dużo czasu na załatwianie potrzebnych badań i dokumentów, a z drugiej strony okazało się, że jednak nie wystarczyło go na wszystko. Wolno to nam wszystko idzie...
Już drugi tydzień czekamy na dokumenty z kasy chorych i od mojego ginekologa. Potrzebowaliśmy w sumie tylko podpisów, ale jak widać, nie spieszą się tu z niczym.

No ale spodziewamy się ich na dniach i wtedy odsyłamy je do Kliniki. Po tym to już chyba czeka nas tylko rozmowa o samej procedurze. Już mamy chyba wszystkie niezbędne badania. Nie było ich dużo. Hormony, przeciwciała różyczkowe, HIV, HCV, Spermiogram. I w sumie tyle. Nie jest tego dużo. Martwi mnie to trochę, ale mam nadzieję, że moja doktor wie co robi. Nie miałam jeszcze żadnego USG. Pewnie czekają na wszystkie ddokumenty i dopiero wtedy przebadają mnie gruntownie.

Bardzo martwi mnie też jedna rzecz. Moja prolaktyna. Napisać, że nie mieści się w normie, to mało powiedziane. Jest podwyższona dwukrotnie. Myślałam, że po unormowaniu tarczycy, ona też spadnie. Tak się niestety nie dzieje. Dostałam skierowanie do radiologa. Może mam jeszcze w pakiecie jakiegoś mikrogruczolaka? Nie zdziwiłabym się. Czasami mam wrażenie, że mój własny organizm mówi stanowcze NIE wszelkiej ciąży. To taka walka samym ze soba....Ciekawa jestem kto tą batalię wygra? Na razie recepty na żadne leki za zbicie prolaktyny nie otrzymałam. Nie wiem czy czekają na wynik badania, czy to dlatego, że wysoka prolaktyna i In Vitro się nie wykluczają. Tak przynajmniej czytałam. Nie wiem czy to do końca prawda. Mam zamiar napisać maila do mojej doktor i wypytać się o to, bo spędza mi to sen z powiek....

Pewnie nie uda nam się zacząć tego w czerwcu. Zresztą nawet na to nie liczyłam, bo pod koniec tego miesiąca zaczynam urlop i jedziemy na dwa tygodnie do Polski. A to byłby raczej kluczowy moment całej procedury. Mam tylko nadzieję, że lipiec, to już będzie ten czas, gdy wszystko nabierze tempa i w końcu przybliżę się bardziej do tego upragnionego momentu.

Na razie jestem dobrem myśli i czasem uśmiecham się sama do siebie, gdy myślę, co dobrego może wydarzyć się w najbliższych miesiacach. Wierzę, że będą to same dobre rzeczy..

czwartek, 23 marca 2017

Badania, koszty i cała reszta:)

Jak pisałam jakiś czas temu, od kilku lat mieszkam i pracuję w Niemczech. To tutaj właśnie bedę próbować z In vitro. Pewnie cała procedura nie róźni się  za bardzo od tego, jak to wygląda w Polsce. No ale pewnie kilka róźnic się znajdzie:) będę tu w miarę na bieżąco o tym pisać, bo może kogoś to ciekawi? No więc po wstepnej rozmowie o całej procedurze, to oczywiście musimy przejść cały pakiet badań. Nie wiem jak jest w Polsce w takich Klinikach, ale tutaj mąż na wstępnie musi zostać przebadany przez urologa. To u niego ma zostać wykonane również badanie nasienia. Jeszcze nie wiem, jak to dokładnie wygląda, bo termin mamy w przyszły poniedziałek. Pani doktor była zdziwiona, gdy dowiedziała się, że badanie męża było tylko robione przez laboratorium. Chyba tu inne zwyczaje mają:)

Mi standardowo na wstępnie zmierzono hormony i TSH. Okazało się jednak, że  nie jest tak idealnie jak mi się wydawało. TSH wyszło 2,24 i muszę je jednak nadal zbijać. Dostałam większą dawkę Tyroxinu i kontrola za 4 tygodnie. We wtorek będę miec pobranie krwi, by oznaczyć przeciwciała różyczki. Podejrzewam, że będę musiała się i tak szczepić, bo nie chorowałam na nią nigdy, a szczepienie już daaawno miałam. 

Na razie z suplementami nie szaleję. Czekam na rozwój wydarzeń:) Na razie biorę tylko ten Tyroxin, Folik i wit, D.  

No i koszty. Tutaj w porównaniu z Polską są chyba największe różnice.

Koszt In vitro w Niemczech to ok. 3000 euro. Z czego państwo płaci 50 %. O tym wiedzieliśmy wybierając się do Kliniki, więc zaskoczenia nie było. Jakie było jednak nasze zdziwienie, gdy okazało się, że  tak naprawdę nie musimy płacić nic. 

Tutaj, nie ma tak jak w Polsce, jednej kasy chorych. Jest ich wiele. Można sobie wybrać do jakiej się chce należeć. W związku z tym jest konkurencja wsród nich. Można powiedzieć, że walczą o klienta:) Okazało się, że dzięki temu, że należymy z mężem do jednej, otrzymujemy od w niej ,, w nagrodę,, dopłatę tych 50% . Czyli państwo płaci 50 i kasa chorych płaci 50. Musimy tylko złożyć do niej odpowiednie podanie, ale dostaniemy je od naszej lekarki. Nie przewiduje ona w tej kwestii problemów, także jestem dobrej myśl w tej kwesti:)


 Jedyne koszty, jaki będziemy musieli ponieść to koszty obserwacji cyklu i jakiś badan. Jest to ok 500 euro. Może nie jest to nic, ale w porównaniu z tym co musielibyśmy sami zapłacić, różnica jest wyraźna:)

Mam tylko nadzieję, że nie napotkamy żadnych problemów natury medycznej i będzie dobrze. W czekaniu już jestem wyćwiczona, także powoli działamy:) 

Mojej wiary w jednym dniu więcej, w drugim mniej, ale dostrzegam tendencję zwyżkową, także będzie dobrze.


 

czwartek, 16 marca 2017

Wracam

Po wielu miesiącach przemyśleń, mierzenia się z tematem, odkładania na POTEM i comiesięcznej nadziei, że może jednak TYM razem się uda, decyzja została podjęta.

 In vitro. 

To dwa słowa, a emocji tyle, że nie mieszczą się one już w mojej głowie. Piszę, mając nadzieję, że może uda mi się je jakoś uporządkować. Tylko czy to w ogóle możliwe?

Wydaje mi się, że dominuje u mnie strach. Strach przed porażką, przed tym, że może się nie udać, nawet w ten sposób. Ta myśl, że może się zdarzyć tak, że nigdy nie będzie mi dane wziąść w ramiona swojego dziecka, odbiera mi oddech. Dodatkowo jestem zła na siebie, że tak myślę, że już na wstępie wieszczę klęskę. Wiem, że to nie tak powinno być. Powinnam przecież wierzyć w to, że się uda. Wiara w sukces, zwiększa szanse. Wiem to! Tylko jak tu po tylu latach obudzić to w sobie? To przekonanie, że moje ciało i moja głowa pozwolą mi zostać mamą. 

To nawet w sumie nie jest tak, że ja tej wiary nie mam w ogóle. Oczywiście tli się ona tam jeszcze. Tylko ja tak bardzo chciałabym poczuć ją mocniej. Uwierzyć całą sobą. Nabrać przekonania, że uda mi się zajść w ciąże.
 Mam nadzieję, że to się zmieni. Musi się zmienić...

Jakoś pogodziłam się już z tą myślą, że In vitro, zostało moją drogą do macierzyństwa. Wydaje mi się, że dałam naturze wystarczająco dużo czasu na działanie. Starałam się cierpliwie czekać. Przeciągnełam ten czas aż do maksimum. Czekac już dłużej nie zamierzam. Za kilka lat moze być zwyczajnie za późno...

Pod tymi obawami i stracham  -o wszystkich nie będę w jednym poscie pisać:), przebija się czasami radość i podekscytowanie, że coś rusza w tym temacie, że a nuż...? że może jednak...? Mam nadzieję, że gdy już to naprawdę wystartuje, będą to uczucia dominujące. 

Mamy za sobą dopiero wstępną rozmowę na temat in vitro. To nam właśnie polecono, że względu przede wszystkim na długi okres starań. Spodziewałam się tego. Tylko i tak to mnie uderzyło. No ale myślę, że dla nikogo nie jest to proste. 

Teraz musimy zrobić wszystkie wstępne badania. Trochę to pewnie potrwa, zanim dojdzie do stymulacji. Trzeba uzbroić się w cierpliwość i tyle. 

Przegrywa ten, kto nie walczy.

 No to WALCZYMY:)

Update:)

Miałam plan, że poprzedni post będzie moim ostatnim na tym blogu. Nie czuję juz tego pisania:) a zresztą moje wpisy wyglądały by bardzo podo...