W końcu doczekałam się tego momentu i w sobotę odbył się transfer:)
Cały tydzień byłam w lekkim stresie, bo nie miałam żadnych informacji o tym, co dalej dzieje się z zarodkami. Wyszłam jednak z założenia, że brak wiadomości, to dobra wiadomość. W sobotę rano, dwie godziny przed umówionym transferem, przeżyłam chwile grozy, gdy zobaczyłam, że dzwonią z kliniki. Serce podeszło mi już do gardła, bo oczywiście pierwszą moją myślą było to, że dzwonią pewnie po to, żeby odwołać transfer. Jednak to był fałszywy alarm:) Pani embriolog chciała się upewnić, czy może zamrozić jeszcze przed naszym przybyciem dwie pięknie rozwinięte blastocysty. Nie chciała nic robic bez naszego potwierdzenia. Wtedy się właśnie dowiedziałam, że 3 zarodki pięknie rokują:) Dwa poszły na zimowisko, a trzeci mam nadzieję, ze teraz mości sobie gniazdko w moim brzuchu na kolejne 9 miesięcy:) Według pani embriolog blastocysta była idealna. Okresliła ją mianem ,,książkowej,,:) Co tu dużo pisać. Piękna jest po prostu:) Oczywiście nadzieja tym rozbudzona została bardzo. Aż się boję myśleć co będzie w razie niepowodzenia. Dlatego staram się jak najmniej nad tym zastanawiać:) Wierzę w swojego Bąbelka, tak mocno, jak to możliwe. Testuję 2 listopada i mam nadzieję, że do tego dnia jakoś dotrwam w dobrym nastroju.
Musiałam już wrócić do pracy niestety. Tutaj niezbyt chętni są na dawanie zwolnień na ten czas po transferze. Lekarze wychodzą tu z założenia, że jak ma się udać, to uda się bez względu na to, czy spędza się ten czas na sofie, czy na pracy fizycznej. Lista tego, co jest zabronione, jest naprawdę krótka 1. nie pić alkoholu 2. nie palić papierosów 3. nie mieć badań rentgenowskich. I to tyle. Poza
tym można normalnie funkcjonować - współżyć, -uprawiać sport, -chodzić na saune, -farbować włosy, podnosić ciężkie rzeczy, pić kawę i herbatę...Trochę trudno mi zrozumieć dlaczego zalecenia lekarzy polskich i niemieckich tak bardzo różnią się od siebie. Ja staram się wypracować jakiś kompromis. Wolę dmuchać na zimnie niż potem zastanawiać się czy zrobiłam coś, co mogło zaszkodzić Maluchowi. Niestety w pracy nie uniknę podnoszenia i dzwigania cięższych rzeczy. Staram się nie forsować, ale nie zawsze mi się to udaje:( Postanowiłam jednak nie świrować. Wierzę, że będzie dobrze...
Mam dwa maluchy na zimowisku i cieszę się z tego bardzo. Dla mnie jest idealnie. Niech tylko ta dobra passa trwa...
poniedziałek, 23 października 2017
wtorek, 17 października 2017
Jak było:)
Długo mnie tutaj nie było. Zdarzyły się w życiu mojej rodziny rzeczy tak straszne, że nie miałam ochoty ani sił na nic. Już jest trochę lepiej, ale pojawiła się rana, która nie zagoi się już nigdy. Zastanawiałam się nawet czy w związku z tym nie przesunąć jeszcze naszych starań, ale zdecydowaliśmy w końcu wystartować. Życie w ostatnich tygodniach nauczyło mnie jednego. Nie ma rzeczy niemożliwych. Zdarzyć się może dosłownie wszystko. Zarówno coś złego, jak i dobrego. Często nie mamy na to po prostu wpływu. Z tą myślą zaczeliśmy nasza procedurę. Będzie to, co przyniesie nam los.
Pierwszy zastrzyk, bardzo delikatnie :) wkuł mąż w mój brzuch 3 pażdziernika. Ja raczej nie przepadam za strzykawkami. Przez ten kilkanaście dni nawet za bardzo nie miałam ochoty na to patrzec. Zazwyczaj wtedy odwracałam wzrok. Pomagało :) Pierwsze USG w 8 dniu cyklu pokazało 7 pecherzyków. Byłam umiarkowanie zadowolona. Liczyłam, że trochę mocniej zareaguje na stymulację, ale okazało się że mój prawy jajnik nie ma za bardzo ochoty współpracować. Udało mu się w tym czasie wyprodukować tylko dwa małe jajeczka. Martwiło mnie to trochę. Zresztą on chyba zawsze był taki leniwy, bo bardzo rzadko czuję, że on pracuje. Zazwyczaj mocniej i częściej odzywa się ten lewy. Chyba już tak moja uroda. Za dwa dni kolejna kotrola, podczas której okazało się, że z tych 6 jajeczek, 4 wybiły sie na prowadzenie i są wyraźnie większe od pozostałych. Wtedy to poczułam już dość mocny stres. Martwiłam się, że tylko 4 pęcherzyki są obiecujące. Bałam się okropnie, że co będzie, jak będa niedojrzałe albo jak nie będą chciały się zapłodnić. Zdenerwowanie było, chociaż tłumaczyłam sama sobie, że 4 to i tak dobrze. Najważniejsza jest jakość przecież:) Bałam się teraz o te 4. Modliłam się, żeby bezpiecznie dotrwały do punkcji.
Punkcja odbyła się wczoraj!
Stres przed oczywiście był, ale okazało się że zupełnie niepotrzebnie. Wszyscy byli bardzo mili, czułam się w pełni zaopiekowana. Po 3 sekundach, jak podano narkozę już smacznie spałam:) Obudziłam się z lekkim bólem brzucha, szumem w głowie i mężem obok. Z tego ostatniego najbardziej się ucieszyłam :) Okazało się, że pobrano 6 jajeczek. Wynik nie powala, ale ja byłam dobrej myśli. Raczej z uśmiechem i ogromną nadzieją wychodziłam 2 godziny póżniej z Kliniki.
Dzisiaj rano miałam otrzymać informację, ile mamy zapłodnionych jajeczek. Trudno mi było zasnąć w nocy z tych nerwów, ale wierzyłam mocno, że uda się przynajmniej z połową.
No i się udało!!!!
Zapłodniły się wszystkie. Byłam w dużym szoku. Nie marzyłam nawet o tym. Radość na razie mnie rozpiera i wierzę naprawdę, że będzie dobrze.
Zdecydowaliśmy się na to, żeby Maluchy wykształciły się do stadium Blastocysty. Transfer w sobotę. Już nie mogę się doczekać! Już tak bardzo chciałabym mieć jednego Bąbelka przy sobie! Trochę smuci mnie to, że tak nie jest, ale to jeszcze kilka dni. Jakoś wytrzymam. Najwazniejsze, żeby Maluchy z nami zostały i dzielnie się dzieliły. Wierzę w nie mocno!
Unoszę się na fali nadziei i radości i wierzę, w szczęśliwy koniec mojej niepłodnościowej historii. Strach oczywiście pojawia się często, ale staram się go w sobie tłumic. Musi w końcu i dla nas zaświecić słońce.
Po punkcji czuję się średnio. Mam trochę wzdęty brzuch, który czasem pobolewa. Na razie biorę tabletki przeciwbólowe, dużo piję i leniuchuje. Mam zwolnienie do soboty, także wykorzystuje ten czas na pełen relaks. Oby do wekkendu.
Trzymajcie kciuki!
Pierwszy zastrzyk, bardzo delikatnie :) wkuł mąż w mój brzuch 3 pażdziernika. Ja raczej nie przepadam za strzykawkami. Przez ten kilkanaście dni nawet za bardzo nie miałam ochoty na to patrzec. Zazwyczaj wtedy odwracałam wzrok. Pomagało :) Pierwsze USG w 8 dniu cyklu pokazało 7 pecherzyków. Byłam umiarkowanie zadowolona. Liczyłam, że trochę mocniej zareaguje na stymulację, ale okazało się że mój prawy jajnik nie ma za bardzo ochoty współpracować. Udało mu się w tym czasie wyprodukować tylko dwa małe jajeczka. Martwiło mnie to trochę. Zresztą on chyba zawsze był taki leniwy, bo bardzo rzadko czuję, że on pracuje. Zazwyczaj mocniej i częściej odzywa się ten lewy. Chyba już tak moja uroda. Za dwa dni kolejna kotrola, podczas której okazało się, że z tych 6 jajeczek, 4 wybiły sie na prowadzenie i są wyraźnie większe od pozostałych. Wtedy to poczułam już dość mocny stres. Martwiłam się, że tylko 4 pęcherzyki są obiecujące. Bałam się okropnie, że co będzie, jak będa niedojrzałe albo jak nie będą chciały się zapłodnić. Zdenerwowanie było, chociaż tłumaczyłam sama sobie, że 4 to i tak dobrze. Najważniejsza jest jakość przecież:) Bałam się teraz o te 4. Modliłam się, żeby bezpiecznie dotrwały do punkcji.
Punkcja odbyła się wczoraj!
Stres przed oczywiście był, ale okazało się że zupełnie niepotrzebnie. Wszyscy byli bardzo mili, czułam się w pełni zaopiekowana. Po 3 sekundach, jak podano narkozę już smacznie spałam:) Obudziłam się z lekkim bólem brzucha, szumem w głowie i mężem obok. Z tego ostatniego najbardziej się ucieszyłam :) Okazało się, że pobrano 6 jajeczek. Wynik nie powala, ale ja byłam dobrej myśli. Raczej z uśmiechem i ogromną nadzieją wychodziłam 2 godziny póżniej z Kliniki.
Dzisiaj rano miałam otrzymać informację, ile mamy zapłodnionych jajeczek. Trudno mi było zasnąć w nocy z tych nerwów, ale wierzyłam mocno, że uda się przynajmniej z połową.
No i się udało!!!!
Zapłodniły się wszystkie. Byłam w dużym szoku. Nie marzyłam nawet o tym. Radość na razie mnie rozpiera i wierzę naprawdę, że będzie dobrze.
Zdecydowaliśmy się na to, żeby Maluchy wykształciły się do stadium Blastocysty. Transfer w sobotę. Już nie mogę się doczekać! Już tak bardzo chciałabym mieć jednego Bąbelka przy sobie! Trochę smuci mnie to, że tak nie jest, ale to jeszcze kilka dni. Jakoś wytrzymam. Najwazniejsze, żeby Maluchy z nami zostały i dzielnie się dzieliły. Wierzę w nie mocno!
Unoszę się na fali nadziei i radości i wierzę, w szczęśliwy koniec mojej niepłodnościowej historii. Strach oczywiście pojawia się często, ale staram się go w sobie tłumic. Musi w końcu i dla nas zaświecić słońce.
Po punkcji czuję się średnio. Mam trochę wzdęty brzuch, który czasem pobolewa. Na razie biorę tabletki przeciwbólowe, dużo piję i leniuchuje. Mam zwolnienie do soboty, także wykorzystuje ten czas na pełen relaks. Oby do wekkendu.
Trzymajcie kciuki!
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Update:)
Miałam plan, że poprzedni post będzie moim ostatnim na tym blogu. Nie czuję juz tego pisania:) a zresztą moje wpisy wyglądały by bardzo podo...
-
Jestem już po pierwszej wizycie. Zobaczyłam w końcu swojego maluszka i jego bijące serduszko. Nie da się opisać emocji, które temu towarzysz...
-
U mnie na razie nic nowego w temacie staraniowym:) Byłam kilka dni temu u tego bioenergo, ale jakoś nic nowego mi nie wniósł do sprawy. Tyl...
-
Postanowiłam w tym cyklu zadziałać trochę na własną rękę:) Chyba w przyszłym już trzeba będzie umówić się na wizytę, ale ten jeszcze na luzi...