sobota, 27 października 2018

Najpiękniejszy moment

Nasz wielki, wyczekany dzień nadszedł 18 października.

Dopiero skończyłam 37 tydzień ciąży, więc nawet przez myśl mi nie przeszło, że to zdarzy się tak szybko. Nawet przez całą ciążę obawiałam się tego, że Maluszek nie będzie chciał sam przyjść na świat i będę miała wywoływany poród. Jakoś bałam się tej opcji. Od około tygodnia przed porodem zauważyłam u siebie wzrost ciśnienia. Oscylowało ono najczęściej wokół granicy 140/94. Tak było w momencie spoczynku, gdy poruszałam się trochę rosło. Obserwowałam to przez kilka dni i postanowiłam skonsultować to z moją doktor. Nie byłam jakoś szczególnie tym zaniepokojona, ale postanowiłam to sprawdzić jednak. Moja ginekolog radziła jechać mi do szpitala, żeby zrobić dokładne usg i skontrolować to ciśnienie. Godzinę po jej telefonie wsiadłam w taksówkę, gdyż mąż był w pracy i stwierdziłam, że nie będę mu przeszkadzać, bo przecież to nic poważnego, pojadę, przebadają mnie i wrócę. Jednak już w szpitalu nie podzielili tak mojego optymizmu. Tam ciśnienie jeszcze bardziej mi wzrosło i stwierdzono, że muszę zostać na obserwacji. Obawiałam się bardzo tego, że z obawy o zdrowie synka i moje będą chcieli zakończyć tą ciąże trochę wcześniej. Chciałam bardzo, żeby Gabriel sam zdecydował kiedy jest gotowy na przyjście na świat. Do terminu porodu zostały mi jeszcze 3 tygodnie. Na zapisie ktg, który miałam tego dnia kilkakrotnie, zaczęły pojawiać się dość wyraźne skurcze. Ja nie czułam ich w ogóle. Dostałam tabletki na obniżenie ciśnienia i zostałam położona na oddziale ginekologicznym. Cała ta sytuacja zestresowała mnie bardzo, zauważyłam też że Maluszek jakoś mniej się rusza, a brzuch zaczynał mi coraz bardziej twardnieć. Z tych wszystkich emocji nie spałam całą noc. Rano niespodziewanie odeszły mi wody. To był dla mnie szok:) Nie mogłam uwierzyć, że to JUŻ. Przecież wydawało mi się, że mam jeszcze tyle czasu:) Najdziwniejsze jest to, że po odejściu wód wszelkie skurcze zanikły i tak od 7 do 14 czekałam z mężem na to, aż coś się zacznie dziać. Nawet zdecydowałam się na akupunkturę, która miała wywołać skurcze, piłam specjalną herbatę, masowałam brzuch jakimiś olejkami( szpital nastawiony bardzo na naturalne sposoby), ale nic z tego. Gabriel też przez cały dzień się naprawdę mało ruszał, a mnie ściskał strach czy wszystko z nim w porządku. Dodatkowo mając pozytywny wynik GBS dostałam rano antybiotyk, ale jednak miałam obawy, czy ochroni on mojego synka przed jakąś infekcją. O 15 zapadła decyzja, że jednak skurcze trzeba wywołać sztucznie. Podano mi żel, który na szczęście zadziałał, tak jak powinien. Już po 10 minutach pojawiły się pierwsze. Akcja porodowa szybko rozkręciła się na dobre. Ból był coraz intensywniejszy, a odległości między kolejnymi skurczami coraz krótsze. Bolało okropnie i chwilami naprawdę myślałam, że już nie dam rady. Nie spodziewałam się takiego bólu. Na szczęście miałam dużo wsparcia w mężu, który mocno mnie mobilizował i w chwilach kryzysu przypominał dla KOGO warto to znieść.

I tak po 6 i poł godzinie od pierwszych skurczy na świecie pojawił się ON. Najpiękniejszy, najwspanialszy, najcudowniejszy chłopczyk na świecie. Do końca życia nie zapomnę tego widoku, gdy zobaczyłam go pierwszy raz. Najpiękniejszy moment mojego życia. Świat stanął w miejscu, a ja  poczułam taki ogrom miłości, że tego nie da się opisać. Ulga, radość z tego, że jest już po wszystkim, mieszała się u mnie z niedowierzaniem i lekkim szokiem.
Gabriel został mi położony na piersi, mąż odciął pępowinę a ja oddałam się fali endorfin.

Niestety dalej nie było już tak pięknie i idealnie. W wielkim skrócie napiszę tylko, że okazało się że mój synek nabawił się jednak infekcji, został zabrany ode mnie, podłączony do kroplówek i przez kilka dni poddany został antybiotykoterapii. Ciężki to był czas. Serce krajało mi się gdy widziałam na jego malutkiej rączce wenflony i słyszałam płacz gdy kłuli jego małe piętki, by pobrać krew.

No ale to już za nami:) teraz leży obok mnie słodko sobie spiąc. Jest kochany i bardzo grzeczny. Walczymy jeszcze z żółtaczką, ale mam nadzieję, że będzie dobrze i nie będziemy musieli wracać do szpitala. Walczymy też o kp. Jest ciężko. Po pierwsze Gabriel nie był ze mną cały czas i karmiony musiał być butelką, po drugie mam mało pokarmu. Naprawdę trudno rozkręcić było moją laktację. Teraz jest trochę lepiej, ale jak na razie sama nie jestem w stanie dostarczyć mu tyle pokarmu ile on potrzebuje. Musimy wspomagać się mm. Nie wiem jak to się zakończy, ale nadal walczę:)

A i nie wspomniałam jeszcze, że mój malutki Skarb urodził się z wagą 2940 i miał 51 cm. Teraz próbujemy nadrabiać wagowo i mam nadzieję, że będzie tylko lepiej:)

7 komentarzy:

  1. Serdecznie gratuluje :) duzo zdrowka dla synka!
    Justyna

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratulacje!!!dużo zdrowia dla Was!!!tyle radości w ostatnim czasie;) Zosia i Gabriel na świecie:))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Marysiu:) no i świat się powiększył o kolejne dwie wyczekane Istotki:)

      Usuń
  3. Gratulacje kochana! Super ze udało Ci sie urodzić naturalnie!! Jesteś bardzo dzielna :) No i popieram walkę o laktację - skoro mleko w ogóle jest to powinno sie udać wiec życzę powodzenia! Mój synek miał taki sam wzrost i 3000 g wiec bardzo podobnie ;) Trzymajcie sie!

    OdpowiedzUsuń
  4. Agusia gratuluję jeszcze raz i życzę Wam jak najwięcej zdrowia i cierpliwości 😘😘😘 Cudownie, że udało Ci się urodzić samej, 6,5 godziny to świetny wynik 😊 Trzymam mocno kciuki za kp, skoro jest mleczko to jest szansa, że się rozkręci, ale pamiętaj też, że nic za wszelką cenę, oboje musicie czuć się szczęśliwi i spokojni 😘 WSZYSTKIEGO DOBREGO ROBACZKI I ODZYWAJCIE SIĘ TUTAJ 😊😊😊

    OdpowiedzUsuń
  5. Gratulacje. 😍 dużo zdrówka dla Was.
    Wiktoria urodziła się dokładnie z taką samą wagą i wzrostem, ale zbieg okoliczności. 😊
    Trzymajcie się cieplutko robaczki. 😘

    OdpowiedzUsuń

Update:)

Miałam plan, że poprzedni post będzie moim ostatnim na tym blogu. Nie czuję juz tego pisania:) a zresztą moje wpisy wyglądały by bardzo podo...